niedziela, 16 września 2018

Birell Prague Grand Prix 2018

Na początek przytoczę kilka liczb, żeby nie uciekło mi to co jest istotą biegu:
Czas netto: 46:28
Średnie tętno: 177 ud./min.
Miejsce OPEN: 941/5625


Od samego rano w sobotę czekałem na ten bieg. Chciałem złamać 45 minut i postanowiłem biec z zającem, co, uprzedzając fakty, stało się przyczyną mojej małej klęski. Zjadłem śniadanie w hotelu, potem obiad w hinduskiej knajpie, potem tylko czekałem aż to wszystko ułoży się przez parę godzin w żołądku. Około 17:30 poszedłem do linii metra, jechałem czerwoną linią C, żeby na stacji Museum przesiąść się do zielonej linii A. Już na stacji Museum pojawiło się sporo uczestników biegu. Wszyscy wysiedliśmy na stacji Mustek, obok placu Wacława.

Była tam wydzielona strefa dla biegaczy (wejście tylko z numerem startowym) z toaletami, depozytami i punktami masażu. Dwieście metrów zaczynały się boksy ze strefami startowymi: od A do H. Wydzielenie tych miejsc miało jak najbardziej sens, ponieważ po wyjściu z tych stref tonęło się w morzu turystów, którzy tłumnie we wrześniu oblegają plac Wacława i jego okolice. Jakikolwiek trucht pomiędzy nimi nie miał sensu. Od około 18:40 zacząłem rozgrzewać się w wydzielonej strefie. Było ciasno, ludzie czekali do toalety albo masażu, inny próbowali robić pomiędzy nimi truchty, tak to trochę wyglądało. Jakoś szło.

Dziesięć minut przed rozpoczęciem biegu zacząłem przedzierać się do swojej strefy (B). Wszedłem do strefy i wypatrzyłem dwa zające na 45 minut. Oczywiście najwięcej Czechów, Japończycy, Anglicy, zauważyłem także jednego Polaka. Ustawiłem się kilka metrów za zającami.

Atmosfera wspaniała, mnóstwo kibiców, wrzawa niesamowita, spiker coś tam naparzał po czesku, nic nie rozumiałem, cieszyłem się, że trafiłem do swojej strefy.

No i ruszyliśmy punktualnie o 19:30, tłum na pierwszym kilometrze masakryczny, pierwszy kilometr po kostce w 4:45, obaj zające z trudem przedzierali się przez zatłoczoną trasę. Przed mostem Stefanika nad Wełtawą kończy się kostka, zaczyna lepsze podłoże.
"Ciekawe, co teraz zrobią" - pomyślałem. No i oczywiście zaczęli na maksa korygować, lecieliśmy drugi po 4:15. Uff... Ale tempowa huśtawka.
Trzeci kilometr po 4:23 i wciąż pilnuję obu zająców, trasa nie jest jakaś super, jest asfalt, ale nie we wszystkich miejscach, trzeba szukać dobrego podłoża np. biegnąc po torach tramwajowych. Na szczęście nie ma kostki.
Czwarty kilometr w 4:17 i tu przestaję trochę ufać obu czeskim zającom. Moim zdaniem robią sporą nadróbkę, lecą na mocnego positive splita i dla sporej części biegaczy za nimi skończy się to fatalnie.
Piąty kilometr i wciąż mocno jak na 45/10, zegarek pokazuje tempo 4:19 i tak faktycznie jest.

W międzyczasie zaczęło się ściemniać i trzeba było zacząć uważać na podłoże, po którym się biegnie. Na szóstym kilometrze moje dwa czeskie zające razem z grupką fanów zaczynają mi znikać na horyzoncie, odpadam, nie wytrzymuję tempa. Biegnę ten kilometr po 4:40.
Siódmy to dalsze zwalnianie, choć trzymam tempo 4:41/km.

Ósmy i dziewiąty kilometr to jest już prawdziwy dramat, po pierwsze opadam na maksa z sił, po drugie gdzieś wtedy zaczyna się męczący podbieg, biegnę je tempem 4:58/km oraz 4:52/km odpowiednio. Dopiero na dziewiątym kilometrze mijam pierwszych idących zawodników, a jednak :).

Na dziesiątym kilometrze skręcamy znowu na most Stefanika w kierunku startu, tam jest także meta. Zaczyna się znowu praska kostka. Na moście niesamowita wrzawa, tumult, doping, cała masa kibiców. Mam ochotę stanąć, ale przecież nie zacznę iść kiedy oni wszyscy tak krzyczą :). Przyspieszam do tempa 4:25/km i tak kończę bieg. Finiszujemy w całkowitych ciemnościach, trasę oświetlają jedynie reflektory, trochę boję się, żeby nie nadziać się na tej prędkości na jakąś barierkę, dlatego nie bawię się w ściganie, tylko trzymam się pleców biegacza przede mną. Finiszujemy spokojnie po ósmej wieczorem, jest już naprawdę ciemno.

Dostajemy wodę i medal. Dodatkowo jest mnóstwo dobrego jedzenia za darmo - banany, arbuzy, owoce, batony energetyczne. Naprawdę super to wszystko jest zorganizowane. Koszt też wyższy niż w Polsce, ale trzeba przyznać Czechom, że organizacyjnie się bronią.

No i ten Birell, obecny w nazwie biegu... "Co to jest ?" - myślę. Ale nie sprawdzam w internecie. Odkrywam tajemnicę w sklepiku, w którym robiłem zakupy. Birell to izotoniczne piwo bezalkoholowe, bardzo popularne w Czechach. Kupiłem, spróbowałem, jeszcze raz kupiłem. Dobre. Polecam.
Ahoj!