piątek, 4 grudnia 2015

Sztuka ubierania się

Ciemno, buro i ponuro, a za oknem tradycyjna listopadowa pizgawica. Co roku to samo, na szczęście w grudniu coś będzie już przyrastało, a potem już z górki, bo będziemy cieszyli się ociepleniem w styczniu i lutym ;-). Dobry moment, żeby napisać parę słów o ubieraniu się.

Strój biegowy w sezonie jesienno-zimowym jest znacznie ważniejszy niż strój do biegania w lecie czy późną wiosną, chociaż także wtedy zdarzają się przymrozki i warto włożyć na siebie coś cieplejszego. Sportowe ubrania na zimę są oczywiście także droższe i często dopiero tuż przed zimą początkujący amator biegania orientuje się, że krótkie spodenki, koszulka i trampki kosztują relatywnie mało w porównaniu ze strojem zimowym.

Oczywiście każdy reaguje na zimno trochę inaczej, jedni są bardziej wrażliwi na zimno, inni mniej. Ja zaczynam wkładać cieplejsze ubrania przy temperaturze ok. 15 stopni, biegam do temperatury -10 stopni. Kiedy jest zimniej, po prostu nie biegam, mówię pas. W polskich warunkach tak srogie temperatury zdarzają się raczej rzadko, w latach 2011-2015 pamiętam tylko jeden dwutygodniowy okres, kiedy wyjątkowo niskie temperatury zmusiły mnie do zrezygnowania z biegania, było to zimą 2012 roku.

A zatem jak się ubieram ? Kiedy temperatura spada do ok. 15 stopni zakładam długą bluzę i długie spodnie. Bluza jest wtedy jedyną warstwą chroniącą górną część ciała, a zatem staram się kupować bluzy długie, opinające pośladki, żeby uniknąć podwiewania rozgrzanych pleców czy brzucha przez wiatr. Kupuję bluzy z materiałów sztucznych, najczęściej z poliestru. Sama bluza jednak nie opina ciała, jest raczej luźna.

Przy około 10 stopniach do tego zestawu dokładam opaskę na głowę. Dokładnie taką jaką widać na moim zdjęciu profilowym. Opaska ma przede wszystkim chronić uszy, skronie i czoło. Opaska nie musi być niebieska, ale oczywiście wszystkie inne kolory są mniej ciekawe, a przez to – gorsze ;-).

Kiedy temperatura spada do około 5 stopni na górną część ciała zakładam drugą warstwę – podkoszulek termoaktywny, który w przeciwieństwie do bluzy przylega do ciała. Mam wtedy na sobie dwie górne warstwy ubrania: przylegającą oraz luźną. Naturalnie, dopuszczalna w tych temperaturach jest również kombinacja kurtki do biegania oraz podkoszulka termoaktywnego, którą czasami praktykuję.

Przy temperaturach w okolicach 0 stopni zamiast opaski na głowę wkładam czapkę, na ręce rękawiczki natomiast pod długie spodnie zakładam termoaktywne bokserki sięgające prawie do kolan. Te bokserki przede wszystkim mają chronić nerw kulszowy, o którym po raz pierwszy przeczytałem u Skarżyńskiego (Jerzy Skarżyński „Biegiem przez życie”, Szczecin 2012, str. 460). Warto chronić ten nerw, bo na starość bida będzie ;-)

I w końcu najzimniejsza opcja, czyli bieganie w temperaturze -5 stopni i mniej. Pozbywam się bokserek oraz podkoszulka termoaktywnego, zakładam za to pełny komplet termoaktywny, spodnie termoaktywne (długie) oraz bluzę termoaktywną (długą). Oczywiście zakładam także bluzę do biegania (lub kurtkę) oraz długie spodnie. Co ciekawe ten komplet to jedyny element wyposażenia biegacza, którego nie musiałem kupować, został mi jeszcze z czasów, kiedy aktywnie jeździłem na nartach...

Poniżej -10 stopni nie biegam. Warto zauważyć, że nie biegam w trzech warstwach, dwie warstwy ubrania całkowicie wystarczają mi do temperatury -10 stopni.
Siema!

wtorek, 3 listopada 2015

Jesienne roztrenowanie AD 2015


Miło jest nie biegać. Co prawda ten sezon nie był specjalnie ciężki, nie trenowałem mocno, startowałem tylko dwa razy, ale cudownie jest dać sobie spokój z bieganiem na cztery tygodnie. Nigdy nie miałem i wciąż nie mam problemu z wyszukiwaniem i wykorzystywaniem okazji do leniuchowania, tak stało się też na zakończenie tego sezonu. Taki czterotygodniowy reset, pozwalający odpocząć głowie, ale także pozwalający, po czterech tygodniach, poczuć znowu chęć do biegania, do udeptywania ścieżek, żeby znowu wyjść i zacząć się ruszać.

Te cztery tygodnie pozwoliły mi zobaczyć się nie tylko z moją Panią dentystką i dać jej szansę na znalezienie czwartego, zaginionego kanału w lewej górnej szóstce (nie zauważyła go cztery lata temu :-( ), ale odwiedziłem także moją Panią okulistkę. Ta z kolei oglądała moją siatkówkę. Wspaniale jest odwiedzać lekarzy prywatnie, mając pełną świadomość odprowadzania co miesiąc sporej składki zdrowotnej w ramach pracy na etat.

Nie jest tak, że nie mam na nic czasu trenując przez większą część roku, bo jak wcześniej wspomniałem trenuję dość lekko (i nigdy ciężko nie trenowałem), ale często brakuje chęci i sił, żeby odwiedzić lekarza czy załatwić inne, potrzebne sprawy. Po prostu ich brakuje. Realizując plan treningowy jest się jak w pędzącym pociągu, który nie zatrzymuje się na żadnej stacji, żyje się od treningu do treningu, wpada się w pewien rytm, amok, monotonię. Normalni ludzie tego nie potrafią zrozumieć.

Moje mieszkanie po tych czterech tygodniach też wygląda inaczej, mówiąc wprost – jest czystsze.

Roztrenowanie to jesień, a jesień to czas podsumowań i rozmyślań. Czy na pewno dobrze zrobiłem praktycznie całkowicie odpuszczając ten rok ? Czy i ile poprawię się przyszłym roku ? Ile jeszcze życiówek przede mną ? Do jakich czasów dojdę ? To są pytania, które trapią większość biegaczy, przynajmniej tych z minimalnym poziomem ambicji biegowych. I szkoda, że już niedługo skończę 39 lat, naprawdę, k…a szkoda. Myślę, że można poprawiać się do około 50 lat, potem statystyczny trenujący zalicza życiówkowy zgon ;-) Podobno trochę inaczej jest w triathlonie.

Roztrenowanie to w moim przypadku także okres intensywniejszego chodzenia na pływalnie. Lubię pływać, zawsze w trakcie sezonu biegowego mi tego pływania brakuje. W zasadzie to czasami trudno mi określić, którą dyscyplinę lubię najbardziej. Wcale nie jest tak, ze jestem jakimś wielkim fanem biegania i chyba każdy, kto regularnie czytuje mojego bloga to dostrzegł. Mogę sobie wyobrazić, że nagle przestaję biegać i zaczynam chodzić regularnie na basen trzy czy cztery razy w tygodniu. A może to rower jest moją ulubioną dyscypliną ?

Minęły cztery tygodnie z małym hakiem od ostatniego biegu. Ciekawe jak będzie z tym moim bieganiem, jaka będzie forma, a jakie tętno. Czas wyciągnąć z szafy ubrania jesienno-zimowe. Zakładam długie spodnie i długą bluzę, na głowę opaskę, garmina na łapę, no i oczywiście najki na nogi. Chciałbym kupić tej jesieni rękawiczki (stare się przetarły) i jakiś krótki termoaktywny komplet pod bluzę i spodnie, za dużo naczytałem się ostatnio o rwie kulszowej ;-), może w tym tygodniu uda się cos kupić.

Wychodzę z domu, wsiadam do samochodu i po piętnastu minutach jestem przy swojej ulubionej miejskiej ścieżce. Wysiadam z samochodu i orientuję się, ze zapomniałem paska do tętna oraz saszetki na ramię, w której zazwyczaj chowam kluczyki. Przez miesiąc wszystkie biegowe nawyki poszły w las. Na początek planuję sześć kilometrów, delikatnie i spokojnie, spokojnie i delikatnie. Garmin po pierwszym kilometrze głośno pika i wyświetla tempo 5:25/km. Kolejne kilometry wchodzą gładko i bez bólu. Garmin piszczy po szóstym kilometrze, a ja naciskam stoper i zatrzymuję się. 32 minuty i 2 sekundy, tempo 5:20/km. Cóż, nowy sezon można uznać za rozpoczęty.
Jeszcze się rozciągam, potem wsiadam do samochodu, w radiu trwa właśnie wywiad z Marcinem Świetlickim, od razu rozpoznaję jego głos.


niedziela, 11 października 2015

Biegnij Warszawo 2015

Nie wyszedł mi ten start i już. Nie zamierzam się mazać na blogu więc w krótkich żołnierskich słowach mogę napisać, że do porażki przyczyniły się: moja waga przed startem, pogoda (zbyt ciepło), dokuczliwe słońce, wiatr, lekka infekcja i katar w tygodniu przedstartowym (na szczęście bez gorączki). Nic, praktycznie nic nie ułożyło się przed tym biegiem. Szkoda, bo mam w tej chwili formę na 43-44 minuty, co pokazał bieg w Kleszczowie.

Czas netto: 45:29
OPEN: 643/8620
Pogoda: 23 st., bezchmurne niebo, słońce, wiatr 18 km/h


Stanąłem rano na wadze i wyświetliła się liczba 82.5 kg. No dobra, to jeszcze raz Bzzyyyyk... No i znowu 82.5 kg. O kurde, jak to się stało ? Od razu odeszła mi ochota na ten bieg. Ale zjadłem śniadanie i pojechałem samochodem w kierunku stadionu przy Łazienkowskiej, zaparkowałem przy ulicy Róż. Była już jedenasta, bieg zaczynał się o dwunastej. Wiedziałem, że będzie trudno skorzystać mi z depozytu i zostawiłem wszystko w samochodzie. Rozpocząłem rozgrzewkę dwadzieścia minut później, zbyt krótką i zbyt niedbałą. Potem toaleta i pobiegłem ustawić się w strefie. Moja strefa (poniżej 45 minut) startowała jako pierwsza. O dziwo, było luźno, wydaje mi się, że ludzie raczej karnie ustawiali się w swoich strefach. Wystartowaliśmy w południe, pogoda nie sprzyjała, ale nie była całkiem zła.

Pierwszy kilometr w 4:20, trochę za szybko, tętno 174, nie było tłoku na starcie, ludzie się nie przepychali, strefy działały (przynajmniej ta pierwsza - poniżej 45 minut, o innych się nie wypowiadam).

Drugi kilometr w 4:23, zwalniam, ale tętno na końcu tego kilometra to 179 uderzeń, za dużo, czuję to, że jest to za dużo i wiem, że nie będzie dobrze :(

Trzeci kilometr w 4:25, tętno 182 uderzenia (92% tętna maksymalnego) i niestety – w czasie tego biegu nie zejdzie już poniżej tego poziomu. Pierwszy raz mam ochotę zwolnić, odpuścić ten bieg.

Czwarty kilometr w 4:26, podbieg na ulicy Spacerowej, podbieg jeszcze daję radę przebiec w niezłym tempie, ale bardzo mnie osłabia i męczy. Cały czas myślę, żeby zejść z trasy, przejść do marszu. Widzę pierwszych maszerujących i wewnętrzy diabełek mówi "oni idą, ty też możesz sobie trochę podejść". Tętno na końcu czwartego kilometra wariuje - 188 uderzeń.

Piąty kilometr w 4:38, słabnę, kryzys ciągle trwa, cały czas walczę ze sobą, żeby biec, żeby nie zwolnić, tętno 185 uderzeń. Myślę o swoich biegach WB2, które biegałem podobnym tempem, ale z tętnem o jakieś 15 uderzeń mniejszym. Wtedy nie było słońca i było 10 stopni mniej. Już wiem, że 43:30 jest dziś nieosiągalne.

Na początku szóstego kilometra widzę ustawione kubeczki z wodą, normalnie na dystansie 10 km wody nie piję, ale dziś jest ciepło, mam wyschnięte usta i biorę kubeczek, piję dwa łyki, resztę wylewam na głowę. Tętno stabilizuje się na poziomie 185-186 uderzeń, ale tempo jest marne – kończę ten kilometr ze średnim 4:37/km.

Siódmy kilometr w 4:44, wyraźnie zwalniam, kryzys trwa, ale wiem, że jak przebiegnę ten siódmy kilometr to dam radę przebiec dobrym tempem cały bieg, tętno 184-185 uderzeń. Jakaś staruszka z laską przeciska się przez tłum biegnących na Marszałkowskiej, zauważam ją w ostatniej chwili, ledwo omijam, ciekawe, czy równie odważnie włazi między pędzące samochody ;-)

Ósmy kilometr w 4:39, skręcamy z Marszałkowskiej w Aleje Jerozolimskie, sporo ludzi stoi po bokach, jednak ten bieg ma swój klimat i urok.

Dziewiąty kilometr w 4:45, skręcamy w Aleje Ujazdowskie, wiem, ze już dobiegnę, kryzys już za mną.

Dziesiąty kilometr w 4:16, biegniemy z górki, czuję ulgę, że za chwilę się ten bieg skończy, przyspieszam i nawet udaje mi się finisz w szybkim tempie, tętno dochodzi do 193 uderzeń, 45:29 netto, całkiem nieźle w końcu wyszło.

Najbardziej cieszy mnie z tego biegu nie wynik, nie fakt uczestnictwa, ale to, że przełamałem kryzys, że nie przeszedłem do marszu, nie zacząłem dreptać po 5:30/km, to cieszy...

A na koniec zagadka: bieg na dystansie 5 km przebiegłem dwa tygodnie temu ze średnim tętnem 180 uderzeń, jakie średnie tętno miałem podczas Biegnij Warszawo ?
Odpowiedź: 182 :)

Ahoj!

środa, 23 września 2015

III Kleszczów na Piątkę

Sam nie wiem jak to się stało, że zdecydowałem się pojechać do Kleszczowa. Chyba przeglądałem kalendarz biegów na maratonachpolskich.pl i wypatrzyłem ten Kleszczów. Trasa płaska, podobno bardzo szybka i świetna do bicia rekordów życiowych. Czyli piątka, jakiej w Warszawie i okolicach ze świecą szukać… W każdym bądź razie zapisałem się na ten bieg na początku sierpnia.

Wyjechałem z Warszawy w sobotę pól do piątej po południu i wpadłem na szatański pomysł skorzystania z nawigacji. Nawigacja, jak to nawigacja, specjalnie inteligentna nie jest (chociaż to nawigacja Garmina) i nie wie, że w Polsce powstają nowe autostrady, a łączniki są zamykane i otwierane. Dziwnie mnie prowadziła, w pewnym momencie groził mi wielogodzinny postój na pasie postojowym z pustym bakiem. Do Bełchatowa jest około stu sześćdziesięciu kilometrów, droga prosta jak drut, ale z tych stu sześćdziesięciu kilometrów zrobiło się trzysta dwadzieścia trzy (sic!) i pięć godzin jazdy. Tylko dlatego, że po dwustu kilometrach pieprznąłem nawigację do schowka, włączyłem tryb myślenia i zacząłem jechać myśląc. O kurczę, mistrzostwo świata. Dobrze, że nie zrobiłem z tysiąc kilometrów i nie dojechałem na Węgry albo do Chorwacji.

Dojechałem do Bełchatowa przed dziesiątą wieczorem i zameldowałem się w hotelu, który okazał się domem weselnym ;-), a na dole właśnie trwało jakieś weselicho, ale było spokojnie. Rano znowu zaufałem nawigacji i pojechałem do Kleszczowa, tym razem poprowadziła mnie bezbłędnie (pewnie nie budują w tych okolicach żadnych nowych dróg ;-)), Kleszczów znajduje się dwadzieścia dwa kilometry na południe od Bełchatowa.

A sam start będę wspominał jako udany. Temperatura 15 stopni, pełne zachmurzenie, duży wiatr, spiker ostrzegał nas przed tym wiatrem, ale mi ten wiatr specjalnie nie przeszkadzał, a może po prostu tylko mi się tak wydawało w ferworze walki. Zająłem 86/319 miejsce w klasyfikacji open.


Pierwszy kilometr w 4:06, biegniemy pełne kółko po stadionie i wbiegamy na ulice Kleszczowa. Jest luźno. Tętno 173 uderzenia, na razie jest spokojnie, miło i przyjemnie.

Drugi kilometr także w 4:06, niewiele z niego pamiętam, w ogóle z tego biegu niewiele pamiętam, na dystansie 5 km to jest jednak po prostu walka. Tętno 179 uderzeń, czyli wciąż nie za wysoko.

Trzeci kilometr w 4:11, zwalniam zgodnie z planem, tętno 186, auuuć - na takim tętnie to ostatni raz biegałem rok temu ;-). Eh, brak treningów w tempie startowym się kłania. I brak treningów pod 5 km także.

Czwarty kilometr w 4:15, zwalniam, chociaż powinienem trzymać tempo, niestety – jak napisałem wcześniej, nic z tego kilometra nie pamiętam ;-) Wiem tylko, że nie chciało mi się biec ;-) Tętno 186 uderzeń.

Piąty kilometr w 4:09, przyspieszam. Naprawdę mam serdecznie dosyć tego biegu, ale nie mam kryzysu, mam ochotę walczyć, wiem, ze biegnę po życiówkę i to naprawdę dodaje mi skrzydeł. Tętno 186-189 uderzeń, to już 95% mojego tętna maksymalnego. Mniej więcej 700 metrów przed metą przestaję w ogóle patrzeć na zegarek i myślę już tylko o tej pieprzonej mecie. Jeszcze 600 metrów, 550 metrów, jeszcze 500 metrów, odliczam w myślach, jeszcze cały ten cholerny stadion do przebiegnięcia przede mną. Wpadamy na stadion, pamiętam, że biegnie przede mną biegacz w pomarańczowej koszulce i czarnych spodenkach, wiem, że powinienem podjąć walkę i zdobyć się na jakiś finisz (piszą o tym w podręcznikach biegowych ;-)), ale daje sobie spokój i lecę swoim tempem. Jest życiówka, pokazuje się 21:01.79 na zegarku (netto), potwierdza się to potem w oficjalnych wynikach. Jestem zadowolony, po półtora roku znowu mam nową życiówkę na 5K.

Nie dam chyba rady jednak w tym roku złamać 43 minut na dyszkę, będę jednak biegł w Biegnij Warszawo na czas 43:30. Nie chcę spekulować, kombinować, biorę swoje i jedynie czego chcę to rozpocząć po BW słodkie roztrenowanie...

ahoj!

niedziela, 6 września 2015

Władysławowo

Lubię wyjeżdżać, co jakiś czas zmienić otoczenie i krajobraz. To pomaga żyć, ładuje akumulatory, a po wyjeździe jestem pełen energii jak królik z reklamy Energizera. Nie znoszę za to przygotowań do wyjazdu, nienawidzę tych wszystkich „check-list”, zakupów, tankowania benzyny, martwienia się, czy w kole dojazdowym jest właściwe ciśnienie, jakimi drogami poprowadzi mnie nawigacja i ile będę musiał zapłacić za autostrady. Szczerze tego nienawidzę.

Wakacje zaplanowałem nad polskim morzem, we Władysławowie. Z samej elektroniki zabrałem laptopa, lustrzankę, telefon, nawigację samochodową, no i Forerunnera do biegania. Założenie było trochę pobiegać i trochę popływać, trochę pofotografować, no i oczywiście pozwiedzać.

Pojechałem na nawigację, poprowadziła mnie przez Płońsk, Sierpc, Rypin, Kowalewo Pomorskie aż do wlotu na A-jedynkę w Turznie niedaleko Torunia. Kopaczka obiecała co prawda darmowe autostrady, ale tylko w weekendy i na bramce wyjazdowej w Rusocinie skasowano mnie na prawie 27 zł. Odliczając godzinną wyżerkę w Macu (naprawdę, pierwszy raz w tym roku :)) wyszło pięć i pół godziny jazdy. Sporo, ale przed Władysławowem utworzył się półgodzinny korek, a i ja podczas jazdy nie spieszyłem się specjalnie.


Pierwszego dnia poszedłem pozwiedzać Władysławowo, z kwaśną miną odnotowałem czerwoną flagę na plaży, pojechałem też do Pucka i Redy. Wieczorem poszedłem pobiegać. Wyznaczyłem pętlę dookoła pensjonatu, niestety w dwóch miejscach przecinającą się z torami kolejowymi. W planie miałem 7 km pierwszego zakresu i dziewięć stumetrowych przebieżek. Średnie tempo 5:45/km przy średnim tętnie 153 bpm, co jak na mnie jest dość wolne, ale dwa razy musiałem czekać przed opuszczonymi zaporami kolejowymi.

W środę idę na dworzec kolejowymi i jadę na Hel megafajnym szynobusem. Polecam, nie jedźcie samochodem na Hel. Główny punkt programu – fokarium :). Jejku, ile ludzi w tym fokarium, ze sto osób na jedną fokę. Ale foczki są fantastyczne i naprawdę potrafią aportować piłkę w wodzie. Czego się nie robi dla śledzia w nagrodę.

W czwartek znowu idę na plażę, ale dalej powiewa smętnie czerwona flaga. Moczę nogi w wodzie, zimna jak cholera :), nie wiem czy bym z 10 minut wytrzymał pływając, chyba nie. Ale wieczorem mam zaplanowane WB2 i idę na ścieżkę rowerową prowadzącą na Hel. Zaczynam biec 4:45/km, ale już na drugim kilometrze wchodzę w trzeci zakres, tutaj jednak dyspozycja jest słabsza niż w Warszawie. Po sześciu kilometrach przerywam trening, odpoczywam 5 minut i kończę jeszcze dwa kilometry. Cały czas biegnę przed siebie, nie przejmując się powrotem :). Po ośmiu kilometrach robię w tył zwrot i robię trzy minutówki, a potem wracam piechotą do Władysławowa. Dziwne, w sumie spuchłem po szóstym kilometrze, ale trening jako taki niezbyt mnie zmęczył, średnie tempo 4:43/km przy średnim tętnie 175 bpm.

W piątek jadę jeszcze raz na Hel. Znowu idę na dworzec i kupuję bilecik na uroczy szynobus. Tym razem planuję pójść na cypel oraz zwiedzić wojskowe fortyfikacje. Chodzę po półwyspie i zwiedzam helskie fortyfikacje, „Makabra XX wieku”, ekspozycję o okropieństwach wojny zorganizowaną w wojskowym bunkrze. Na cypel ostatecznie nie docieram.

W sobotę kolejny raz maszeruję na plażę, w końcu można się kąpać – wywieszona jest biała flaga. Wchodzę do wody i rzeczywiście nie jest tak lodowata jak była w czwartek. Chodzę wzdłuż plaży po kolana w wodzie. Szkoda, że to ostatni dzień mojego pobytu, dobrze, ze zdążyłem chociaż solidnie zmoczyć nogi jednego dnia. Przez cały okres mojego pobytu była naprawdę dobra, bardzo dobra pogoda. Tylko woda była bardzo zimna. Mądrale nazywają to zjawisko upwellingiem.

Planuję jeszcze w niedzielę rano iść na Hel i pobiegać, ale musiałbym wstać ok. szóstej rano, żeby zdążyć wrócić do pokoju, zjeść śniadanie i wymeldować się. Budzik dzwoni, ale nie daję rady wstać tak wcześnie, może dlatego, że położyłem się spać po drugiej w nocy :). Długie wybieganie zrobię już wieczorem w Warszawie.

Przyznaję się do sześciu lodów (w tym dwóch dużych :)), jednego Sprite’a, jednej czekolady, jednego Burger Kinga i jednego McDonalda. No dobra, do dwóch McDonaldów, przecież jakoś trzeba wrócić do tej Warszawy :). Pakuję samochód i wyjeżdżam z Władysławowa około dziesiątej rano. Było bardzo fajnie, szkoda tylko, że woda taka zimna.

Kurde, nie zjadłem żadnego gofra. Być nad polskim morzem i nie zjeść gofra... Pod linkiem można znaleźć więcej zdjęć z Władysławowa i Helu.

Za dwa tygodnie mam pierwszy start w tym roku, piątka w Kleszczowie (okolice Bełchatowa). Spróbuję tę piątkę pobiec w granicach 20:30-20:50. Zobaczymy.
Siema!

sobota, 8 sierpnia 2015

Berlin


W Berlinie byłem dwa razy, trzydzieści lat temu, był wtedy jeszcze podzielony na dwie części i mam bardzo mgliste wspomnienia z tamtych wyjazdów, pamiętam, że widziałem wieżę telewizyjną na Alexanderplatz, a za Bramą Brandenburską była część zachodnia i posterunki graniczne. Teraz po trzydziestu latach odwiedziłem to miasto znowu, wyjazd integracyjny z pracy, czyli tzw. "timowy ofsajd” ;-). Stanąłem przed zadaniem rozłożenia i złożenia moich treningów na nowo.

Planowo biegam we wtorki, czwartki oraz niedziele (wymiennie z rowerem), w soboty mam zaplanowane ćwiczenia core stability. Wyjazd do Berlina jest dwudniowy, wyjazd w czwartek rano, powrót w piątek wieczorem.

Wtorkowe OWB1 przekładam na środę, dzień przed podróżą. Po drodze z pracy robię jeszcze zakupy przed wyjazdem, a potem ruszam na trening. W czasie dnia jest bardzo gorąco, temperatura sięga 29 stopni, wieczorem 26 stopni, ale jest duszno, bardzo duszno. Wykręcam 10 km w średnim tempie 5:26/km przy tętnie 159 uderzeń. Po treningu szybki prysznic, kolacja i od razu do łóżka, bo jutro trzeba o czwartej wstać. Niecałe cztery godziny snu.

Nie mam pojęcia jak to robię, ale budzę się kilka minut po czwartej, czuję się jak męczennik. Jadę na Dworzec Zachodni, jedziemy w przedziale we czwórkę, trochę wsłuchuję się i uczestniczę w dyskusji w przedziale, a trochę czytam „Do rzeczy”. W sumie żadna z tych czynności nie wychodzi mi dobrze. W Poznaniu dosiadają się koledzy i jedna koleżanka i jest nas łącznie dziewięć sztuk.

Przyjeżdżamy do Berlina kilka minut po jedenastej, idziemy zobaczyć pozostałości muru, płyniemy statkiem wycieczkowym po Sprewie i wjeżdżamy na wieżę telewizyjną na Alexanderplatz. W tak zwanym międzyczasie meldujemy się w hotelu, a do obiadu pęka pierwszy browar. Eh, jak ja rzadko piję piwo, przecież każdy kilogram biegacza mniej to statystycznie 27 sekund lepiej na dystansie 10 kilometrów. Podobno. A może to było 37 sekund ;-) ? Siadamy na trawce przed katedrą berlińska i pęka drugie bro. Oho, robi się groźnie. Pogoda jest fantastyczna, ciepło, słońce, ale chłodzi nas wiatr, nie jest duszno.

Jeszcze kolacja i trzeci browar. Sympatycznie, ale kończę kolację z mocnym postanowieniem poprawy w temacie bro. Wracamy około dziewiątej do hotelu, koledzy umawiają się na nocne zwiedzanie Berlina, ale ja padam na twarz i muszę się wyspać. Jeszcze tylko ćwiczenia core stability przed snem, które normalnie robię w sobotę, udaje się je zrobić, pomimo zmęczenia. Zawsze śpi mi się rewelacyjnie w hotelach i tak samo jest tym razem.

W piątek rano śniadanie, a po śniadaniu zespołowa dyskusja o zaangażowaniu. Potem jedziemy metrem do Muzeum Techniki, niezwykle interesujące miejsce, polecam. Obiad, a do obiadu zamawiam sok pomarańczowy, robię mały grupowy wyłomik ;-) Idziemy na dworzec i powoli kończy się nasz pobyt w Berlinie. Pociąg dociera na Dworzec Zachodni kilkanaście minut po dwudziestej trzeciej, w domu jestem po północy, padam na twarz, jestem strasznie zmęczony. Zasypiam z mocnym postanowieniem zrobieniem dwóch treningów w sobotę i niedzielę – biegania i roweru.

W sobotę wstaję i czuję, że jestem zmęczony. Po południu zaczyna padać deszcz, wychodzę na trening pomimo deszczu. Planuję zrobić 11 km w miejskim parku na pętli o długości 1.4 km. Na siódmym kilometrze odzywa się niemieckie currywurst, przyciśnięty przez potrzebę wracam do domu, ale potem wracam do parku i kończę trening. Jest dość chłodno jak na tę porę roku, tylko 23 stopnie. Tempo wychodzi 5:40/km przy średnim pulsie 157 uderzeń, czyli bywało lepiej.

Wstaję w niedzielę i rano jeszcze mam ochotę pojeździć na rowerze, tak jak planowałem. Ale trening w deszczu zrobił swoje, w gardle drapie, głowa też jest jakoś dziwnie ociężała. Dzień mija, a mi coraz mniej się chce wyjść na rower. Czasami po prostu się nie chce, czasami trzeba odpuścić, tłumaczę sobie. To pewnie wina Berlina.

Tutaj można znaleźć więcej zdjęć z Berlina.

ahoj!

piątek, 3 lipca 2015

Rollercoaster

Po listopadowym Biegu Niepodległości miałem serdecznie dość biegania i jeszcze bardziej serdecznie dość planów treningowych. Po rekordowej dyszce wyszedłem następnego dnia przetruchtać cztery kilometry. Potem przez miesiąc pauzowałem i chodziłem wyłącznie na basen.

Zastanawiałem się często jak biegać w nadchodzącym roku. Chciałem wyłącznie zaliczać kilometry, biegać bez patrzenia na plany i nie przejmować się jakimiś startami. Miałem za dużo celów, zadań w pracy, w domu (remonty :)), wszystkie pilne i bardzo konkretne i nie chciałem dodatkowo realizować jakiś celów biegowych. Ale przeszedł maj i remonty też przeszły i nie było tak strasznie.

Jednocześnie zdawałem sobie sprawę, że jeśli tylko mój garmin wrzaśnie mi do ucha "Ej! Przy takim niskim tętnie nie biegaliśmy tak szybko jeszcze, hę ?", to nic nie zdoła mnie powstrzymać przed zapisaniem się na jakiś bieg. Postanowiłem znaleźć sposób jak biegać regularnie, ale w taki sposób, żeby się nie poprawić. I stąd zrodziła się w mej głowie idea dwa i pół treningu tygodniowego na tydzień, czyli pięciu treningów biegowych w ciągu dwóch tygodni. Ale to wszystko było na początku roku.

Nie byłbym jednak sobą gdybym poprzestał wyłącznie na bieganiu, wiadomo, że oprócz jedzenia, spania, chodzenia do pracy, biegania w Wszechświecie wyróżniamy jeszcze dwie cząstki elementarne: pływanie i jeżdżenie rowerem, haha. Postanowiłem zatem pięć treningów biegowych w co dwa tygodnie urozmaicać pływaniem lub kolarstwem.

I tak drugiego tygodnia grudnia zacząłem moją zabawę, wyszedłem dwa razy na trening i przebiegłem 9 kilometrów. W następnym tygodniu wyszedłem trzy razy i przebiegłem łącznie 13 kilometrów. W kolejnym – dwa razy przebiegając łącznie 10 kilometrów. I tak powstało coś co na swój prywatny użytek nazwałem trening typu rollercoaster, czyli biegowa kolejka górska, która zwiększa i zmniejsza kilometraż co tydzień, podbijając licznik co dwa tygodnie o jeden, totalna zabawa :)


Nie oczekiwałem i nie liczyłem na to, że takie bieganie doprowadzi mnie do czegoś sensownego, celem miało być wyłącznie zaliczanie kilometrów, bieganie dla zdrowia. Od początku kwietnia zacząłem wplatać w bieganie biegi w drugim zakresie tętna – mniej więcej co dwa tygodnie taki lekko pobudzający akcencik. Poza tym od listopada ganiałem wyłącznie pierwszy zakres. Wzrost formy nastąpił po włączeniu biegów w drugim zakresie tętna.


Powyższy plan to tylko naturalna kontynuacja tego, co biegałem do tej pory, opakowałem to w arkusz excela, policzyłem tygodnie do startu i dodałem przebieżki, core stability oraz jednostkę 3M. Jak widać w końcu w moim piątym biegowym sezonie dobijam do 30 km/tyg. i to mój mały osobisty tegoroczny sukcesik. Mam nadzieję, że to wszystko powinno mnie zaprowadzić do 42:xx na dyszkę na początku października. Początkowo planowałem pobiec poniżej 44 minut, ale wydaje mi się, że na 43:xx jestem już teraz. Zobaczymy. Plan można zobaczyć i śledzić klikając w link
ahoj!

sobota, 6 czerwca 2015

Ruszyła maszyna po szynach ospale


A jednak przegrałem wewnętrzna walkę z samym sobą, żeby w tym roku nigdzie nie startować :). Naprawdę, ale to naprawdę nie chciałem nigdzie startować. Chciałem zrobić sobie wolny rok, miałem sporo „niebiegowych” spraw do załatwienia, kilka z nich mam już za sobą. Parę spraw ważnych, ważniejszych niż tuptanie po lasach i asfalcie wciąż przede mną.

Od początku grudnia zeszłego roku biegałem bez żadnego specjalnego planu, 2-3 razy tygodniowo, chodziłem na basen, a od kwietnia zacząłem jeździć na rowerze. Liczyłem kilometry, po drodze trafiło się kilka nieco mocniejszych treningów w drugim zakresie tętna, no i oczywiście sporo krosów. Ale 80-90% biegów to były BeeSy, albo jak kto woli – biegi w pierwszym zakresie tętna, lub jeszcze inaczej – OWB1 :).

Ale przyszedł moment, który zburzył wszystkie moje plany. Wiedziałem, czułem, że forma wzrasta pomimo tego, że nie biegałem nawet 3 razy tygodniowo. W Boże Ciało postanowiłem przebiec piątkę spokojnym tempem po podmiejskich uliczkach o małym natężeniu ruchu samochodowego. No i tempo tego biegu spokojnego wyszło fantastyczne to znaczy 5:12/km przy niskim jak na mnie tętnie 154 uderzeń. To był któryś z kolei naprawdę dobrze rokujący trening. Cóż, jeśli nowa życiówka po prostu puka do drzwi, to trudno mi tych drzwi po prostu nie otworzyć. Bardzo na życiówkach mi nie zależy, ale żeby aż tak, to nie. No i bieganie w kółko OWB1 trochę mnie zmęczyło.

Zapisałem się i opłaciłem start w Biegnij Warszawo, bieg dość drogi, ale na miejscu, nie muszę wydawać dodatkowych pieniędzy na benzynę czy hotel. Bieg odbędzie się na początku października. W Biegnij Warszawo biegłem już w 2011 roku (51:44, mój debiut) oraz w 2012 roku (47:20). Tym razem będę starał się pobiec poniżej 44 minut. Ale to dopiero za cztery miesiące.

ahoj

PS. Na zdjęciu kamień poświęcony pamięci prof. Plapisa – koniec szlaku żółtego im. Stefana Żeromskiego w Kampinoskim Parku Narodowym. Więcej zdjęć można znaleźć pod linkiem https://goo.gl/photos/rBr7J68c1ub2rQou5

sobota, 2 maja 2015

Sezon rowerowy czas zacząć

W pierwszej kolejności postanawiam nasmarować łańcuch w rowerze. Ha, ile radości przynosi mi ubrudzenie się smarem. Poważnie, fantastycznie jest ubrudzić się smarem raz na jakiś czas. Byle nie za często. Co lepsze, od razu widzę efekt mojej pracy (tj. nasmarowany łańcuch), a w branży IT, w której pracuję, to bywa często trudne, o ile nie niemożliwe. Takie życie. Ale na razie nie zamierzam zmieniać zawodu...

Potem reguluję przedni hamulec. Ten hamulec domagał się regulacji od lata ubiegłego roku. Już na finiszu duathlonu w Makowie ktoś spostrzegawczy krzyknął w moją stronę „Przedni hamulec!” i miał całkowitą rację. Teraz postanowiłem go wyregulować, w końcu chodzi o bezpieczeństwo. Przy okazji ustawiam klamki hamulców tak, żeby były ustawione pod (mniej więcej) tym samym kątem do płaszczyzny ramy.

Następnie zabieram się za najtrudniejszą część rowerowej układanki – regulację przerzutek. Z przodu trzy przerzutki, z tyłu siedem, w dodatku manetki oraz przerzutki mam z różnych parafii, a dokładnie rzecz biorąc – z różnych grup osprzętu. Ale powoli, cierpliwie posługując się instrukcją, którą można znaleźć tutaj udaje mi się wyregulować przerzutki. Jednocześnie obiecuję sobie, że w przyszłym roku wymienię manetki przerzutek oraz przerzutkę przednią, tak, żeby wszystko było z jednej grupy osprzętu (czyli Altus, żadna tam rewelacja).

Potem zabieram się za zmierzenie obwodu koła. Pompuję koło do 60 PSI, zabieram do plecaczka kolorową taśmę, miarkę i kawałek zaostrzonej kredy. Jednym słowem – zestaw skauta:


Naklejam na koło wąski pasek czerwonej taśmy i prowadzę rower aż koło obróci się dwa razy, zaznaczam miejsca styku taśmy z asfaltem kredą. Mierzę odległość miarką i dzielę przez dwa. Hmm.. wygląda na to, że koło ma obwód 1922 mm, przyda mi się to przy kalibracji licznika.


Montuję na mostku nowe etui rowerowe na IPhone’a produkt firmy Topeak o nazwie SmartPhone DryBag. Ustrojstwo kosztowało 80 zł (z przesyłką) i po zamontowaniu sprawuje się jak dotąd nieźle. Folia ochronna tego etui ma jedną świetną cechę – smartfon reaguje przez nią na dotknięcie palcem. Montuję na kierownicy także nowy licznik - przewodową Sigmę BC 16.12 (93 zł). Licznik jakich wiele, z ciekawszych funkcji pokazuje temperaturę, a poza tym obsługuje dwa rowery. Po zamontowaniu licznika wbijam do niego wartość 1922 milimetrów. Cóż, pierwsze przejażdżki pokazują, że Sigma zlicza dystans praktycznie identycznie jak aplikacja Runkeeper zainstalowana na iPhone’ie. Porządek musi być.

piątek, 3 kwietnia 2015

Rozmyślania o półmaratonie


Wczoraj przebiegłem swoją pierwszą dyszkę w tym roku. Fajnie. Tempo dyszki to 5:22/km przy tętnie 156, czyli takie moje dobrze mi znane i lubiane OWB1. Lubimy się ostatnio z moim OWB1. Pomyślałem, że spokojnie byłbym w stanie dołożyć do tej dyszki drugą taką dyszkę, a potem jeszcze kilometr i jeszcze dziewięćdziesiąt siedem i pół metra ;-).

Szybki szus po kalkulator, hmm, ile zająłby mi półmaraton przy tym tempie 5:22/km ? Ach, już mam – półmaraton zająłby mi 1:53:13. Joł!

Ale hola. Jeśli skorzystam z gościnności Pana McMillana albo Pana Danielsa i wpiszę czas mojej rekordowej listopadowej dyszki to otrzymam nawet czas półmaratonu 1:39:45, przy czym Pan Daniels jest łaskawszy niż Pan McMillan i daje mi dwadzieścia osiem sekund lepiej. A zatem rozwiązanie równania „krunner + półmaraton = x” leży pomiędzy 1:53:13 a 1:39:45. Joł!

A w ogóle to chciałbym przebiec siedemdziesiąt sześć półmaratonów. Dlaczego akurat siedemdziesiąt sześć a nie siedemdziesiąt dziewięć ? Ponieważ urodziłem się w 1976 roku ;-) Każdy w innym mieście, w innym miejscu. Pewnie, że nie da się do nich wszystkich przygotować, przebiec na maksa, to jasne. Być może powoli przeistaczam się ze zwinnego, agresywnego biegowego tygryska w powolnego, ociężałego biegowego jaka, turystę, objuczonego jakimiś bagażami i tobołkami… ;-) Eh, życie, życie...

Czyli jeżeli za rok przebiegłbym mój pierwszy półmaraton w rodzinnej Warszawie, to byłby mój pierwszy i ostatni warszawski półmaraton... Fajnie, może być, podoba mi się.

Wesołych Świat i mokrego śmigusa-dyngusa! Joł!

czwartek, 19 marca 2015

Pan kotek był chory

...ale nie leżał w łóżeczku.

Dzień pierwszy. Piątek. Zaczęło się wszystko w piątek, trzynastego lutego. I jak tu nie wierzyć w feralne daty, czarne koty i inne ? Poszedłem pobiegać, to były krótkie 6 km po peryferyjnych uliczkach dużego miasta, tempo 5:17/km, czyli takie moje ostatnie OWB1, ale jak wróciłem to dopadł mnie kaszel. W pracy kilka osób chorowało, ale byłem pewien swojej wyjątkowej odporności :), pomimo tego, że od dwóch lat przestałem szczepić się na grypę.

Dzień drugi. Sobota. Wstałem i poczułem, że będzie to fajny weekend ;-) Wszystko dookoła wirowało i szumiało, usiadłem przy stole w kuchni i przez cztery godziny piłem jedną herbatę ;-), z uwagą analizując fakturę obrusu położonego na kuchennym stole... Pomyślałem, że miło byłoby zrobić coś przy rowerze, chociażby po prostu go wyczyścić. Wyciągnąłem gnojka, ale sił mi starczyło, żeby napompować i wyczyścić przednie koło... Położyłem się wyjątkowo wcześnie, czyli o północy, przebudziłem się i poczułem, że trzęsę się jak osika, a pidżama jest cała mokra, jakby ktoś przed chwilą wyciągnął ja z wiadra z wodą. Eh, to chyba nie przeziębienie, pomyślałem.


Dzień trzeci. Niedziela. Eee, a może to zwykłe przeziębienie i nie jest tak źle ? Nie biegałem w Kampinosie już od miesiąca, fajnie byłoby się przebiec po lesie… Klin klinem ;-) Szukam jakiś leków i przeprowadzam małe przeszukanie. Hmm, wazelina kosmetyczna… strepsils… witamina c… syrop przeciwkaszlowy… opaska elastyczna… plastry… wapno. Witamina c i syrop mocno przeterminowane. Na placu boju pozostaje jedynie wapno. No to jedziemy z tym wapnem ;-) Jadę jednak do Kampinosu i biegnę krótki, siedmiokilometrowy krosik, tempo 6:08/km, czuję ogólną niemoc. W nocy znowu efekt osiki.

Dzień czwarty. Poniedziałek. W sumie nie powinienem iść do pracy, ale jest lepiej niż w sobotę. Kojarzę na której stacji metra wysiąść oraz gdzie znajduje się mój pokój w biurze. W autobusach i metrze połowa ludzi kaszle, kicha i pociąga nosem. Kolejka w aptece liczy jakieś dziesięć osób. W nocy nie ma już efektu osiki.

Dzień piąty. Wtorek. Odpuszczam wtorkowe bieganie, rozsądek zwycięża, wciąż jestem rozbity. Kolejka w aptece liczy jakieś dwadzieścia osób i ledwo mieści się w środku placówki. Za chwilę ludzie będą stali w kolejce na korytarzu przed apteką.

Dzień szósty. Środa. Zaglądam do wikipedii i sprawdzam o co kaman z tą grypą ;-). Dowiaduję się wielu ciekawych faktów i wskazówek. Kolejka w aptece wychodzi już na korytarz, eh, trzeba kupić jakiś syrop na kaszel, który zaczyna mnie męczyć. Miła pani za kontuarem proponuje mi jeden z najdroższych syropów, który mają w aptece. Dobra, kupuję, nie mam nastroju na porównywanie ofert syropów ;-).

Dzień siódmy. Czwartek. Wychodzę pobiegać, klin klinem ;-). No słabo to wygląda, choroba dała ostro w kość, przebiegam wieczorem siedem kilometrów w tempie 5:46/km po ulicach i chodnikach. Poza tym po zakończonym biegu dopada mnie atak mocnego kaszlu. Dobrze, że kupiłem wczoraj ten syrop. Czuję, że powoli, powoli wracam do żywych.

Dzień ósmy. Piątek. Dzwonię do mamy i spada na mnie cała litania rad, recept i mikstur. Mama mówi, żebym koniecznie kupił sobie czosnek, poza tym dobry jest miód z mlekiem. Do tego jeszcze radzi mi, że rozgrzewająco działa kieliszek wódki z pieprzem ;-). Próbuję tłumaczyć, że najostrzejsza faza grypy jest za mną, a teraz męczy mnie coś, co można by nazwać grypą Myszki Miki. O rety. Wódka, miód, czosnek, pieprz, mleko – to lepsze niż pakiet onkologiczny ministra Arłukowicza. Na szczęście choroba powoli mija, zostaje tylko męczący kaszel, który leczę syropem.

Dzień dziewiąty. Sobota. Jeszcze jestem rozbity i sponiewierany, ale próbuję dokończyć operację specjalną „Rowerek”. Pompuję tylne koło, czyszczę go całego, usuwam resztki połamanego licznika (eee, takie małe zderzenie ze słupem, o którym nie wspominałem ;-)), zdejmuję połamane etui na iPhone’a (eee, ten sam słup ;-)), no i wreszcie usuwam resztki jeszcze poprzedniego licznika ;-). O rety, ależ odchudziłem mojego potwora. Hmm, powinienem jeszcze nasmarować łańcuch, wyregulować przerzutki oraz przedni hamulec, ale to w kwietniu.

Dzień dziesiąty. Niedziela. Wchodzę na forum biegowe i od razu zauważam pytanie jednej z użytkowniczek „Trening po grypie” ;-). Sypią się różne rady, żeby zaczynać powoli, bez przeciążeń, żeby unikać siłowni etc. Hmm, w sumie nie ma nic o basenie. Klin klinem ;-) Postanawiam pójść na basen i aplikuję sobie mały siedmiusetmetrowy klinik żabkowo-kraulowy. Po basenie jest ok.

Dzień jedenasty. Poniedziałek. Precyzyjnie się wyrażając – wykrztuślny poniedziałek. Daruję czytelnikom opis konsystencji płynów i ich kolorów wydobywających się z moich płuc ;-).

Dzień dwunasty. Wtorek. Wykrztuślny wtorek. Ale biegnę moje wtorkowe pięć kilometrów po uliczkach i chodnikach na skraju miasta. Tempo 5:31/km, a zatem odzyskuję siły na dobre.

Dzień trzynasty. Środa. Wstaję i czuję, żem zdrów ;-)

Hmm, a może by tu jakieś wnioski na koniec... Jeśli się szczepi na grypę co roku, to nie ma sensu przerywać szczepienia. Można wyleczyć się z grypy wyłącznie przy pomocy wapna i syropu... Można w trakcie grypy biegać i chodzić na basen i nie mieć żadnych pogrypowych komplikacji... Nie próbujcie tego sami w domu...

Z krecikowym pozdrowieniem - ahoj!

piątek, 13 lutego 2015

Umarł król niech żyje król

Od czasu do czasu portale biegowe rozpalają się do czerwoności przy okazji dyskusji o tym, kto ile przebiegł w swoich butach biegowych. Użytkownicy przerzucają się kolejnymi liczbami: ten przebiegł 2.8 tys. kilometrów w jednych butach, inny 4 tys. kilometrów, ten w końcu „zaledwie” 1.7 tys. kilometrów (ale autor postu zapewnia, że wyglądają jak nowe i siateczka zupełnie nie zniszczona). Wszyscy czekają w napięciu kto da więcej... O! Tutaj prawdziwa bomba – ktoś napisał posta z informacją, że przebiegł w swoich butach New Balance 13 tys. kilometrów! Żart, prowokacja czy może post 45-kilogramowego gimnazjalisty o wyjątkowo lekkim kroku ?

Często powtarzaną opinią, która nieomal przybiera rozmiary swoistego dogmatu jest stwierdzenie „badania pokazują, że buty należy wymieniać po przebiegnięciu 1-1.5 tys. kilometrów”. Z kolei korporacje produkujące sprzęt sportowy uwielbiają swoją tezę, która w jęz. angielskim brzmi „300-500 miles rule” (reguła 300-500 mil).

A zatem zwróciłem się o pomoc do wujka Google i zapytałem się go o to, co inni sądzą o na temat kilometrażu, który można przebiec w jednej parze butów biegowych. Trafiłem na ciekawy artykuł sprzed dwóch lat autorstwa Giny Kolaty.

Trzy ciekawe fakty, fragmenty tekstu przykuły moją uwagę w tym artykule. Pierwszy z nich to cyt.
Now he assiduously replaces his shoes after running about 200 miles in them. He goes two pairs a month.
To o Ryanie Hall’u, który zmienia buty biegowe jak paczki chusteczek do nosa. Ale jednocześnie podana jest informacja, że Ryan, związany jest z Asics i de facto za buty nie musi płacić. Z naszego podwórka: Jerzy Skarżyński w swojej książce „Biegiem przez życie” pisze, że amortyzowane markowe buty biegowe powinno się wymieniać po 1-1.5 tys. km. Trzeba Panu Jerzemu przyznać punkt za pewną uczciwość, bo przecież głównym sponsorem mojego wydania jego książki jest Mizuno ;-). Czyli Pan Jerzy +1 uczciwość ;-).

Drugi interesujący fragment artykułu to cyt.
Mr. Harper, a distance runner, said most runners could feel when their shoes need to be replaced. “You get a sense for it,” he said. “Nothing hurts, but it is going to soon."
Oznacza to mniej więcej, że biegacz sam wie kiedy buty zmienić, nic nie boli, nic się nie dzieje, ale wiemy, że ten moment nadchodzi. Tak, pełna zgoda. Swoje pierwsze buty biegowe wyrzuciłem z przebiegiem 1024 km, to były decathlonowe Kalenji Kapteren 200, były po dwóch sezonach i czułem, że już za chwilę, już za moment zrobią mi pierwszy odcisk na stopie. A w najbliższym czasie wyrzucę moją drugą parę butów (ale historycznie pierwszą!), moje pierwsze buty, kupione wiosną 2011 roku. Ah. To jak pogrzeb jakiś… ;-) Może jakieś szklane domowe mauzoleum ;-) ? Stąd też pomysł na wpis na blogu.

Trzeci ciekawy fragment przytoczonego tekstu to ten na samym końcu cyt.
So when should you retire those faithful running shoes, and what happens if you don’t? Despite the doomsday warnings, no one really knows.
Jednym słowem, nikt do końca nie wie kiedy wyrzucić buty biegowe i te 13 tys. kilometrów w jednej parze jest prawdopodobnie możliwe...

A wracając do mnie. Kupiłem te moje pierwsze buty biegowe (te które właśnie zamierzam wyrzucić) bodajże za 250 zł w maju 2011 roku. Jest to model Kiprun 1000 marki Kalenji.


Biegałem wtedy wyłącznie po lesie, a kupiłem buty z amortyzacją, bez agresywnego bieżnika, lekkie, z delikatną, przewiewną siateczką, w sumie chyba takie startówki... Nie miałem pojęcia, że są buty trailowe, buty startowe, buty minimalistyczne, buty do biegania po lodzie etc. etc. etc. Szukałem po prostu butów biegowych i było to najlepiej wydane dwieście pięćdziesiąt złotych wiosną 2011 roku. Biegały ze mną w Gdańsku, w Warszawie, w Kampinosie, w podkrakowskiej Skawinie, we Wrocławiu, w Bazylei, w Legionowie, w Makowie Mazowieckim… Uuuu, kawał historii. Wszystkie dotychczasowe starty, mnóstwo treningów, po asfalcie i na stadionie, nakręciłem w nich dotychczas 940 km. Jako następcę wybrałem Nike Air Pegasus+ 30, głównie do treningów na twardym, asfaltowym podłożu i startów w zawodach. Nowe butki kosztowały 235 zł z przesyłką kurierską. Uff, trafiłem z rozmiarówką Nike w ciemno, znaczy się online. Cóż mogę o nich napisać – niewiele, jeszcze w nich nie biegałem. A o wysłużonych Kalenji ? Były ok, choć pianka Eva ubiła się dość szybko, po 400-500 kilometrach. Dość wąskie, zdecydowanie nie dla biegacza z szeroką stopą. Ten model nie jest już w sprzedaży, chyba najbliższy mu model z Decathlonu, który obecnie jest sprzedaży to… No właśnie, jaki ;-) ?

Umarł król, niech żyje król... No, stary jeszcze nie umarł, jeszcze trochę porządzi, ale tylko trochę, te najki takie czyściutkie, szkoda mi ich uświnić w zimowych kałużach. W sumie królowi przystoi kolor złoty lub purpurowy, a tu niebiesko i niebiesko. Może to królik ?
O nowych butach napiszę jak przebiegnę w nich ze 400 km, czyli pewnie za dwa lata ;-)
ahoj!

środa, 21 stycznia 2015

Curriculum Vitae 2011-2014

Witam Cię na moim blogu. Mam na imię Arek, pracuję jako konsultant IT w jednej z warszawskich firm (korporacja szwajcarska). W listopadzie ubiegłego roku skończyłem 38 lat.

Biegać zacząłem w kategorii 30+, jak większość moich realnych i wirtualnych znajomych. Powód był prozaiczny - nadwaga i słaba kondycja. Miałem jakieś 6-8 kilogramów za dużo i powoli zacząłem obrastać w tłuszczyk. Okazjonalne uprawianie sportu, praca przy biurku zrobiły swoje, pierwszy raz wyszedłem pobiegać 17 kwietnia 2011 roku. Po kilku miesiącach truchtania po ścieżkach Kampinoskiego Parku Narodowego, w pobliżu którego mieszkam, zdecydowałem się wystartować w moim pierwszym biegu ulicznym i pobiegłem w 18. Biegu św. Dominika w Gdańsku, który ukończyłem z czasem 21:46 brutto (trasa biegu w rzeczywistości liczyła ok. 4.65 km). No tak, w szkole zawsze byłem w klasowym topie w biegowych testach sprawnościowych... :)

W 2013 roku zainteresowałem się triathlonem pomimo tego, że jeszcze rok wcześniej wydawało mi się, że bieganie to wszystko i vice versa ;-) Przeczytałem publikację Dariusza Sidora "Pytania o triathlon", kupiłem też jego książkę "Triathlon dla każdego", ale wciąż jej nie przeczytałem :). Bieganie przestało być bardzo ważne, stało się jedynie ważne, staram się także pływać i jeździć na rowerze. Sporadycznie grałem w piłkę nożną w latach 2011-2013, ale miałem trochę dosyć bycia kopanym, popychanym i szturchanym przez współgraczy (napastnik ;-)). Wiek też robi swoje i dwie godziny 20-60 metrowych sprintów dawały mi ostro w kość... W piłce pasjonująca jest jej towarzyskość, współpraca z innymi, tworzenie drużyny, całości, ale jednak samotny bieg przez las, połykanie nitki asfaltu na rowerze czy w końcu pływanie są, moim zdaniem, o wiele bardziej "kurtularnymi" dyscyplinami... :)

W 2014 roku osiągnąłem swoje aktualne biegowe "życiówki" na dystansach 5 km - 21:29 w Biegu Konstytucji 3 Maja oraz 10 km - 44:57 w listopadowym Biegu Niepodległości. Ukończyłem też swój pierwszy duathlon w Makowie Mazowieckim na dystansie 5 km biegu, 21.5 km jazdy na rowerze i 2.5 km biegu.

Od kwietnia 2011 do dziś przebiegłem łącznie około 3023 kilometrów, nie mam pojęcia ile przejechałem na rowerze czy przepłynąłem... Wiem, że dzienniczki po prawej stronie pokazują inne liczby, może wyjaśnię to w jednym z przyszłych wpisów.

Startowałem piętnaście razy, na dystansach od 5 do 10 kilometrów oraz w jednym duathlonie. Półmaraton, maraton, triathlon, aquathlon, dłuższe dystanse w duathlonie, to wciąż melodia przyszłości.

Od września 2012 do końca 2014 roku prowadziłem bloga na portalu maratonypolskie.pl, można go znaleźć tutaj, przyjemnie jest pisać bloga na wspólnej platformie i być częścią wirtualnej społeczności, ale jeszcze przyjemniej jest mieć własne miejsce w internecie.

Nie będę pisał zbyt często, ale jednak będę starał się systematycznie rozwijać mojego bloga. Zapraszam do czytania.

A to ja na jednej z moich kampinoskich ścieżek: