poniedziałek, 11 kwietnia 2016

I Dziesiątka Babicka

I przyszła wiosna, i przyszły pierwsze zawody w tym roku. Bałem się tej dyszki, bo tempa poniżej 4:30/km nie wydają mi się jeszcze przyjazne, a sama dyszka to bieg mało komfortowy. Pobiegałem dwie serie interwałów w tempach okołostartowych, z niepokojem obserwowałem prognozę pogody przed Dziesiątką Babicką. Najpierw prognoza mówiła o 19 stopniach i słońcu, a potem ku mojej uciesze zmieniła się na 9 stopni, pełne zachmurzenie i deszcz. Wtedy podjąłem decyzję, że spróbuję rozprawić się z czterdziestoma trzema minutami. Czyli z czasem, do którego przymierzałem się już dwa lata temu, wiosną 2014 roku.

Pilnowałem także diety, żeby zejść z wagą przynajmniej 2-3 kilogramy do około 80 kg, co i tak przy moim wzroście jest za dużo jak na biegacza długodystansowego, ale jak tak mam, że ważę 80 kg, a wyglądam na mniej, zawsze tak było tzn. jak ważyłem 73-75 na studiach to wyglądałem na 65 kilogramów. Udało mi się zrzucić dwa kilogramy w porównaniu do mojej wagi z jesieni 2015 roku, w dniu startu waga pokazała 80.4 kg i wiedziałem, że jest dobrze.

A sam start udał się wyśmienicie, prawie wszystko zagrało w dniu startu. Wyspałem się i wstałem około 7:20, potem lekkie śniadanie, kanapka z dżemem, kanapka z serkiem i banan. Wsiadłem do samochodu i pojechałem do Starych Babic, licznik pokazał 11 km. Blisko, fajnie, wygodnie. Odebrałem pakiet, małe zawirowanie z agrafkami, przyczepiłem w końcu numer i zacząłem się rozgrzewać. Przy okazji mogłem zauważyć, że Stare Babice to całkiem ładna podwarszawska miejscowość, bardzo zadbana.


Czas netto: 43:50 (PB)
Miejsce open: 88/417
Pogoda: 9 stopni, pełne zachmurzenie, duży wiatr
Średnie tętno: 175 (89% HrMax)

Startujemy równo o 10-tej, nie ma przepychanek, bo bieg jest kameralny. Zaczynam w tempie 4:22/km i od razu czuję, że biegnie mi się tym tempem bardzo lekko, niemal komfortowo. Pierwsza część dystansu biegniemy pod wiatr, staram się powoli przesuwać do przodu, trzymając się pleców zawodników, dobiegam, ale okazuje się, że grupka biegnie po 4:27-4:25/km, jestem zmuszony wyprzedzać i szukać kolejnej grupy zawodników. Mimo tej całej akrobatyki z wyprzedzaniem i walki w wiatrem czuję duży komfort oddechowy i mięśniowy. Pierwsze trzy kilometry w 4:22, 4:24, 4:24. Wiem, że na 43/10 powinienem zacząć nieco szybciej, ale takie komfortowe tempo mnie trochę rozleniwia, nie mam dziś ochoty na jakąś potworną walkę.

Pod koniec czwartego kilometra dobiegamy do zakrętu w Lipkowie, miejscowości znanej z Ogniem i mieczem Sienkiewicza, tam rozgrywał się pojedynek Bohuna w Wołodyjowskim. W rzeczywistości z Lipkowa pochodziła żona pisarza. Zaczyna się długa prosta, tutaj wyprzedzam dwie osoby, jeden z zawodników próbuje trzymać się moich pleców, ale po pewnym czasie odpuszcza. Biegnę długo sam, ale na tym odcinku nie ma wiatru, majaczą mi na horyzoncie zawodnicy w czerwonych koszulkach i stają się nowym celem do dobiegnięcia. Dopiero na piątym kilometrze pojawia się głębszy oddech, średnie tętno wynosi 176 uderzeń na minutę, to już bezdyskusyjnie WB3. Czwarty, piąty, szósty kilometr odpowiednio w 4:24, 4:23, 4:23.


Na siódmym kilometrze gwałtowny skręt w lewo, fotograf stoi na zakręcie, robi zdjęcia każdemu przebiegającemu, mówi do mnie, że jeszcze tylko trochę, jeszcze trzymam fason. Dobiegam do wysokiego zawodnika i wiozę się na jego plecach, ciężko sapię, facet ogląda się co jakiś czas. Potem go mijam, wyprzedzam też pierwszą dziś biegaczkę, przyspieszam. Na ósmym kilometrze skręt w prawo, na zakręcie stoją harcerze i wolontariusze z wodą i dopingują. Tempa siódmego i ósmego kilometra to 4:25 oraz 4:15. Czerwone koszulki znikają mi na horyzoncie i nigdy już ich nie dogonię.

Na dziewiątym kilometrze dobiegam do dziwnego gościa, ja sapię jak lokomotywa, a gość ma oddech jakby robił rozbieganie, może rzeczywiście biegł poniżej możliwości. Wyprzedzam jeszcze jednego biegacza. W tym momencie wyprzedza mnie pierwszy dziś zawodnik, biegnie tak mniej więcej po 4:05-4:10/km, zaciskam zęby i próbuję utrzymać jego tempo, ale odpadam, jestem już zmęczony. Dziewiąty kilometr w 4:23, dziesiąty w 4:13. Wpadam na metę, zatrzymuję zegarek po minięciu balonu, ale okazuje się, że meta jest jakieś 40-50 metrów dalej, obok zegara mierzącego czas, ludzie krzyczą „Dalej, meta jest dalej”, orientuję się po chwili, podbiegam. Tracę przez to pewnie z pięć sekund. Ale to już nie ma znaczenia, jest życiówka 43:49.39 w wynikach datasportu.

Niby mam wrażenie, że pobiegłem poniżej możliwości, że można było lepiej, ale jak wracam do domu, to czuję się jak poobijany kot ;-), cały dzień patrzę się na szklankę z herbatą stojąca na stole w kuchni albo przysypiam zwinięty w kłębek na kanapie, dopiero wieczorem ogarniam się trochę i jadę na zakupy. Fajnie jest biegać życiówki, ale całą sobotę spisuję na straty ;-), dobrze, że następne zawody mam pod koniec lipca. No i piątka tak nie męczy.

ahoj!