niedziela, 22 października 2017

Jesień inna niż wszystkie

Ta jesień jest rzeczywiście inna niż poprzednie, przynajmniej te, które nastąpiły po wiośnie 2011, czyli po odpaleniu moich biegowych odrzutek. Jest spokojna, nie ma w niej żadnych planów startowych i myśli kłębiących się wokół życiówek. Zawsze jesienią miałem najlepsze wyniki, tak to już jest, że jedni robią dobre wyniki wiosną, a drudzy jesienią. Rok w rok lubiłem rozpoczynać plany startowe późną wiosną, biegać w lecie, wtedy, kiedy jest jasno, światło zawsze motywowało mnie do wyjścia na trening.
Poza tym wiosną i latem mróz nie szczypie w d^%ę, wiatr nie naparza w uszy, nie trzeba się ubierać na trening jak astronauta przed misją na Marsa, a ręce nie są zgrabiałe od zimna, co również ma pewne znaczenie. Zimowe bieganie jest dla psychicznych.

W tym roku nie będzie Biegnij Warszawo ani Biegu Niepodległości przynajmniej jeżeli chodzi o uczestnictwo mojej skromnej osoby. Nie mam z czym zapisywać się na biegi - w całym roku przebiegłem dotychczas zaledwie 392 kilometry. Biec, żeby przebiec dyszkę w 50 czy 48 minut, bez sensu - dla mnie bez sensu. Zawsze biegałem po to, żeby być lepszym.

Są zalety takiego biegania-niebiegania. Miałem więcej czasu na wyjazdy, nie wisiał nade mną przymus realizacji planu treningowego, że muszę wyjść i pobiegać etc. Byłem w Gorcach, później w Beskidzie Śląskim, potem w Międzyzdrojach, a ostatnio - na początku października - odwiedziłem Bieszczady. Na początku roku zmieniłem także pracę i ta zmiana kosztowała mnie sporo wysiłku, nie ukrywam, że wdrożenie się w nowy projekt (bardzo trudny) kosztowało sporo energii, w zasadzie się jeszcze nie skończyło, wciąż pewne tematy w pracy wymagają rozpoznania.


W Bieszczady wyjechałem 1 października z zamiarem zdobycia Tarnicy i powrotu do Warszawy 10 października. Mieszkałem w Lutowiskach, bieszczadzkiej wsi w okolicach pasma Otrytu. W sumie chodziłem po górach przez 7 dni, zacząłem od krótkich wycieczek w paśmie Otrytu, żeby trzeciego dnia (środa) przejść przez Otryt do miejscowości Dwernik, a potem przejść Magurę Stuposiańska, poniżej schemat wycieczki:


Pomimo tego, że trasa nie była wyjątkowo długa (ok. 20 km, wyceniona na 29 punktów GOT), 887 m w górę, 917 m w dół, to wydaje mi się, że środa była najbardziej wyczerpująca z tych siedmiu dni w górach. Pod koniec trasy w okolicach Widełek przechodziłem przez błota, wysokie trawy, mokradła, dała mi ta Magura w kość.

Czwartego dnia poszedłem na przystanek PKS-u, żeby dostać się do Ustrzyk Górnych, autobus oczywiście się spóźnił, ale w końcu przyjechał. W Ustrzykach Górnych ruszyłem na Tarnicę (1346 m n.p.m.) - najwyższy szczyt w Bieszczadach. Wejście na Tarnicę nie zrobiło na mnie większego wrażenia, po dwóch i pół godzinach byłem na szczycie. Bardzo wiało, a mgła zasłaniała wszystkie krajobrazy, ale minąłem po drodze kilkadziesiąt osób. Pierwszy raz wszedłem na Tarnicę chyba w 2000 lub 2001 roku i wtedy tamto wejście dało mi bardziej w kość, tak przynajmniej pamiętam. Byłem bez formy, studiowałem i siedziałem nad książkami. Teraz mam lepszą kondycję.



Piątego dnia poszedłem znowu w kierunku Otrytu, po półtorej godziny dotarłem do Chaty Socjologa, niezwykle ciekawego i klimatycznego miejsca, z salą kominkową i kuchnią, chata jest cała drewniana, ale bez elektryczności i bieżącej wody. Prowadzona przez grupkę zapaleńców z klubu wysokogórskiego. Z Chaty Socjologa poszedłem w kierunku Polany, tam zatrzymałem się, zjadłem resztki chałwy i wypiłem resztki herbaty z termosu... i wróciłem po własnych śladach do Lutowisk. Męcząca trasa.

Szóstego dnia znowu rano na przystanek PKS i dostaję się do Ustrzyk Górnych. Tym razem idę na Wielką Rawkę, górę niższą (1304 m n.p.m.) niż Tarnica, ale zdecydowanie trudniejszą. Garmin Forerunner 910 XT pokazuje wysokość 1335 m. Na Wielką Rawkę podchodzi się cały czas, są to dwie godziny ostrego podejścia. Po dwóch godzinach staję na szczycie Wielkiej Rawki, jest ładna pogoda, wypogodziło się i można podziwiać widoczki. Na szczycie kilka osób, niektóre z małymi dziećmi. Schodzę, zejście jest nudne i długie, ale już tak nie męczy jak wejście.

I w końcu ostatni siódmy dzień, niedziela. Znowu wstaję rano i znowu na mój PKS, który znowu się spóźnia. Ale w końcu przyjeżdża. Początkowo planuję iść na Połoninę Caryńską, ale wstaje słońce i robi się piękny, słoneczny dzień. To mój ostatni dzień w Bieszczadach i postanawiam znowu przejść jakąś wymagającą trasę, wybieram Bukowe Berdo. Wysiadam wcześniej, w Widełkach i zaczynam iść w kierunku Bukowego Berda niebieskim szlakiem. Po drodze spotykam tylko dwóch turystów, którzy mnie wyprzedzają. Na Bukowym Berdzie są cudowne widoki, wysokie trawy i skałki. Jak zaczynam dochodzić do głównego szczytu pojawiają się ludzie idący w drugą stronę. Idę w kierunku przełęczy GOPRowskiej, a potem na przełęcz pod Tarnicą, wejście z tej strony jest znacznie trudniejsze, na samą Tarnicę nie wchodzę, byłem na niej w czwartek. Tym razem tak nie wieje, schodzę do Ustrzyk Górnych. Mapa turystyczna wycenia trasę na 6h 35min, 30 punktów GOT i tyle mniej więcej mi to zajęło, a punktów GOT nie zbieram :). Muszę jeszcze poczekać godzinę w Ustrzykach na ostatni PKS jadący do Lutowisk o 17:50.

Wróciłem w wysokie Bieszczady po 16 latach i trochę się tam zmieniło. Stały się bardziej komercyjne, przez to droższe, ludzi jest więcej. Jestem zdecydowanie w lepszej kondycji niż byłem 16 lat temu i górki te nie zrobiły na mnie większego wrażenia. Czy wrócę tam kiedyś ? Może. Może za 16 lat. Mają swój urok.

Ahoj!