wtorek, 20 września 2016

Życiówka w Kleszczowie



Pojechałem do Kleszczowa tym razem bez żadnych perypetii, mogę nawet napisać, że wyjazd był do bólu nudny, oczywiście podczas biegu nie można było mówić o nudzie.

Dojechałem do hotelu Santin około 19.30, już w samochodzie booking.com prosiło mnie o ocenę zameldowania. W hotelu nie miałem kompletnie nic do roboty, oglądałem jakiś serial o policjantach, potem trochę czytałem, położyłem się spać około północy.

Wstałem około siódmej, śniadanie chciałem zjeść około dziewiątej, trzy godziny przed biegiem.
Hmm... jakby tu napisać, pierwszy raz od może dwudziestu pięciu lat zdarzyło mi się obejrzeć niedzielny
teleranek dla dzieci, potem program o golfie, a następnie program o Michaelu Phelpsie. Śniadanie wcale nie takie lekkie, ponieważ nie jadłem kolacji. Najpierw jajecznica, a potem kilka kanapek, wcale nie z dżemem ;-), ale jakąś kiełbachą.

Wyjazd do Kleszczowa około 9:40, na miejscu byłem około 10:00. Pogoda zapowiadała się fantastycznie, termometr w samochodzie pokazywał 13 stopni, duże zachmurzenie, brak opadów, jedynie spory wiatr był na minus. Odebrałem pakiet i zacząłem przebierać się przy samochodzie w sportowe ciuchy. Na buty chip, na klatę pasek tętna.

Rozgrzewka powoli i metodycznie, truchty, ćwiczenia, a dwie przebieżki po 3:40/km dały mi pewności siebie. Czułem się naprawdę ok. Podczas ćwiczeń wypadł mi z kieszeni bluzy Iphone i tutaj nastąpił mały fackup - pękła szybka telefonu. W sumie wziąłem to za dobrą monetę, za dobry znak przed biegiem ;-)

Start o godzinie 12:00, temperatura sięgała 14-15 stopni, ale było wciąż bardzo dobrze. Zawsze jak piszę relację z biegu, to mam wrażenie, że umyka mi strasznie dużo szczegółów walki, prawie nie pamiętam tego, co działo się na trasie.


Czas netto: 20:18 (PB)
Open: 72/309
Kategoria M3: 8/42
Średnie tętno: 182 ud./min.

Zaczynam po 3:54/km, grupka w której biegnę jest mocna, Kleszczów to w ogóle mocny bieg, biegniemy pod wiatr, po około 500 metrach zapala mi się w głowie lampka "taktyka" i zaczynam chować się za plecami innych. Pod koniec kilometra ja wychodzę na prowadzenie i ciągnę grupkę.

Drugi kilometr po 3:58, wiatr wieje z boku, staram się trzymać pleców jakiegoś zawodnika, za mną ktoś inny, biegniemy grupce 4-6 osobowej.

Trzeci kilometr po 4:07, klasyczne zwolnienie na piątce, pamiętam, że od około 10 minuty biegu zaczęła się walka, w głowie odliczałem ile minut biegu zostało do końca. Na szczęście pogoda sprzyjała. Wiatr zaczyna nam wiać w plecy.

Czwarty kilometr po 4:08, trwa okres obniżki tempa, ale tak właśnie biegam piątkę i mam to przećwiczone. To jest chyba najgorszy kilometr. Liczę minuty do końca, jeszcze osiem minut, jeszcze siedem, jeszcze sześć, jeszcze pięć... Dobrze, że biegnę po życiówkę, bo bym chyba przeszedł do marszu. Cały czas liczę te cholerne minuty, serce wariuje, tętno pod 190.

Piąty kilometr 4:02, przyspieszam. To już ostatni kilometr, już biegnie się lepiej, widać stadion. Na stadionie trzymam się pleców jakiegoś blondynka, dwóch kolesi z boku po zewnętrznej mnie wyprzedza, wyprzedza mnie też jakaś dziewczyna. Blondynek też zdążył odjechać w siną dal. Kompletnie nie mam sił na walkę. Tętno dochodzi do 192 uderzeń.

Oddaję chipa i padam na trawę, nie mam ochoty na posiłek regeneracyjny, nie robię grawerki medalu, chociaż wykupiłem taką opcję, nie mam ochoty na nic, piję tylko wodę. Zmieniam ubranie i wracam do Warszawy, mam trzy godziny jazdy przed sobą, zjem jakiegoś Wieśmaca w frytkami i kawę po drodze...

Za dwa tygodnie w Kozienicach spróbuję zaatakować 42:30...

ahoj!