środa, 23 września 2015

III Kleszczów na Piątkę

Sam nie wiem jak to się stało, że zdecydowałem się pojechać do Kleszczowa. Chyba przeglądałem kalendarz biegów na maratonachpolskich.pl i wypatrzyłem ten Kleszczów. Trasa płaska, podobno bardzo szybka i świetna do bicia rekordów życiowych. Czyli piątka, jakiej w Warszawie i okolicach ze świecą szukać… W każdym bądź razie zapisałem się na ten bieg na początku sierpnia.

Wyjechałem z Warszawy w sobotę pól do piątej po południu i wpadłem na szatański pomysł skorzystania z nawigacji. Nawigacja, jak to nawigacja, specjalnie inteligentna nie jest (chociaż to nawigacja Garmina) i nie wie, że w Polsce powstają nowe autostrady, a łączniki są zamykane i otwierane. Dziwnie mnie prowadziła, w pewnym momencie groził mi wielogodzinny postój na pasie postojowym z pustym bakiem. Do Bełchatowa jest około stu sześćdziesięciu kilometrów, droga prosta jak drut, ale z tych stu sześćdziesięciu kilometrów zrobiło się trzysta dwadzieścia trzy (sic!) i pięć godzin jazdy. Tylko dlatego, że po dwustu kilometrach pieprznąłem nawigację do schowka, włączyłem tryb myślenia i zacząłem jechać myśląc. O kurczę, mistrzostwo świata. Dobrze, że nie zrobiłem z tysiąc kilometrów i nie dojechałem na Węgry albo do Chorwacji.

Dojechałem do Bełchatowa przed dziesiątą wieczorem i zameldowałem się w hotelu, który okazał się domem weselnym ;-), a na dole właśnie trwało jakieś weselicho, ale było spokojnie. Rano znowu zaufałem nawigacji i pojechałem do Kleszczowa, tym razem poprowadziła mnie bezbłędnie (pewnie nie budują w tych okolicach żadnych nowych dróg ;-)), Kleszczów znajduje się dwadzieścia dwa kilometry na południe od Bełchatowa.

A sam start będę wspominał jako udany. Temperatura 15 stopni, pełne zachmurzenie, duży wiatr, spiker ostrzegał nas przed tym wiatrem, ale mi ten wiatr specjalnie nie przeszkadzał, a może po prostu tylko mi się tak wydawało w ferworze walki. Zająłem 86/319 miejsce w klasyfikacji open.


Pierwszy kilometr w 4:06, biegniemy pełne kółko po stadionie i wbiegamy na ulice Kleszczowa. Jest luźno. Tętno 173 uderzenia, na razie jest spokojnie, miło i przyjemnie.

Drugi kilometr także w 4:06, niewiele z niego pamiętam, w ogóle z tego biegu niewiele pamiętam, na dystansie 5 km to jest jednak po prostu walka. Tętno 179 uderzeń, czyli wciąż nie za wysoko.

Trzeci kilometr w 4:11, zwalniam zgodnie z planem, tętno 186, auuuć - na takim tętnie to ostatni raz biegałem rok temu ;-). Eh, brak treningów w tempie startowym się kłania. I brak treningów pod 5 km także.

Czwarty kilometr w 4:15, zwalniam, chociaż powinienem trzymać tempo, niestety – jak napisałem wcześniej, nic z tego kilometra nie pamiętam ;-) Wiem tylko, że nie chciało mi się biec ;-) Tętno 186 uderzeń.

Piąty kilometr w 4:09, przyspieszam. Naprawdę mam serdecznie dosyć tego biegu, ale nie mam kryzysu, mam ochotę walczyć, wiem, ze biegnę po życiówkę i to naprawdę dodaje mi skrzydeł. Tętno 186-189 uderzeń, to już 95% mojego tętna maksymalnego. Mniej więcej 700 metrów przed metą przestaję w ogóle patrzeć na zegarek i myślę już tylko o tej pieprzonej mecie. Jeszcze 600 metrów, 550 metrów, jeszcze 500 metrów, odliczam w myślach, jeszcze cały ten cholerny stadion do przebiegnięcia przede mną. Wpadamy na stadion, pamiętam, że biegnie przede mną biegacz w pomarańczowej koszulce i czarnych spodenkach, wiem, że powinienem podjąć walkę i zdobyć się na jakiś finisz (piszą o tym w podręcznikach biegowych ;-)), ale daje sobie spokój i lecę swoim tempem. Jest życiówka, pokazuje się 21:01.79 na zegarku (netto), potwierdza się to potem w oficjalnych wynikach. Jestem zadowolony, po półtora roku znowu mam nową życiówkę na 5K.

Nie dam chyba rady jednak w tym roku złamać 43 minut na dyszkę, będę jednak biegł w Biegnij Warszawo na czas 43:30. Nie chcę spekulować, kombinować, biorę swoje i jedynie czego chcę to rozpocząć po BW słodkie roztrenowanie...

ahoj!

niedziela, 6 września 2015

Władysławowo

Lubię wyjeżdżać, co jakiś czas zmienić otoczenie i krajobraz. To pomaga żyć, ładuje akumulatory, a po wyjeździe jestem pełen energii jak królik z reklamy Energizera. Nie znoszę za to przygotowań do wyjazdu, nienawidzę tych wszystkich „check-list”, zakupów, tankowania benzyny, martwienia się, czy w kole dojazdowym jest właściwe ciśnienie, jakimi drogami poprowadzi mnie nawigacja i ile będę musiał zapłacić za autostrady. Szczerze tego nienawidzę.

Wakacje zaplanowałem nad polskim morzem, we Władysławowie. Z samej elektroniki zabrałem laptopa, lustrzankę, telefon, nawigację samochodową, no i Forerunnera do biegania. Założenie było trochę pobiegać i trochę popływać, trochę pofotografować, no i oczywiście pozwiedzać.

Pojechałem na nawigację, poprowadziła mnie przez Płońsk, Sierpc, Rypin, Kowalewo Pomorskie aż do wlotu na A-jedynkę w Turznie niedaleko Torunia. Kopaczka obiecała co prawda darmowe autostrady, ale tylko w weekendy i na bramce wyjazdowej w Rusocinie skasowano mnie na prawie 27 zł. Odliczając godzinną wyżerkę w Macu (naprawdę, pierwszy raz w tym roku :)) wyszło pięć i pół godziny jazdy. Sporo, ale przed Władysławowem utworzył się półgodzinny korek, a i ja podczas jazdy nie spieszyłem się specjalnie.


Pierwszego dnia poszedłem pozwiedzać Władysławowo, z kwaśną miną odnotowałem czerwoną flagę na plaży, pojechałem też do Pucka i Redy. Wieczorem poszedłem pobiegać. Wyznaczyłem pętlę dookoła pensjonatu, niestety w dwóch miejscach przecinającą się z torami kolejowymi. W planie miałem 7 km pierwszego zakresu i dziewięć stumetrowych przebieżek. Średnie tempo 5:45/km przy średnim tętnie 153 bpm, co jak na mnie jest dość wolne, ale dwa razy musiałem czekać przed opuszczonymi zaporami kolejowymi.

W środę idę na dworzec kolejowymi i jadę na Hel megafajnym szynobusem. Polecam, nie jedźcie samochodem na Hel. Główny punkt programu – fokarium :). Jejku, ile ludzi w tym fokarium, ze sto osób na jedną fokę. Ale foczki są fantastyczne i naprawdę potrafią aportować piłkę w wodzie. Czego się nie robi dla śledzia w nagrodę.

W czwartek znowu idę na plażę, ale dalej powiewa smętnie czerwona flaga. Moczę nogi w wodzie, zimna jak cholera :), nie wiem czy bym z 10 minut wytrzymał pływając, chyba nie. Ale wieczorem mam zaplanowane WB2 i idę na ścieżkę rowerową prowadzącą na Hel. Zaczynam biec 4:45/km, ale już na drugim kilometrze wchodzę w trzeci zakres, tutaj jednak dyspozycja jest słabsza niż w Warszawie. Po sześciu kilometrach przerywam trening, odpoczywam 5 minut i kończę jeszcze dwa kilometry. Cały czas biegnę przed siebie, nie przejmując się powrotem :). Po ośmiu kilometrach robię w tył zwrot i robię trzy minutówki, a potem wracam piechotą do Władysławowa. Dziwne, w sumie spuchłem po szóstym kilometrze, ale trening jako taki niezbyt mnie zmęczył, średnie tempo 4:43/km przy średnim tętnie 175 bpm.

W piątek jadę jeszcze raz na Hel. Znowu idę na dworzec i kupuję bilecik na uroczy szynobus. Tym razem planuję pójść na cypel oraz zwiedzić wojskowe fortyfikacje. Chodzę po półwyspie i zwiedzam helskie fortyfikacje, „Makabra XX wieku”, ekspozycję o okropieństwach wojny zorganizowaną w wojskowym bunkrze. Na cypel ostatecznie nie docieram.

W sobotę kolejny raz maszeruję na plażę, w końcu można się kąpać – wywieszona jest biała flaga. Wchodzę do wody i rzeczywiście nie jest tak lodowata jak była w czwartek. Chodzę wzdłuż plaży po kolana w wodzie. Szkoda, że to ostatni dzień mojego pobytu, dobrze, ze zdążyłem chociaż solidnie zmoczyć nogi jednego dnia. Przez cały okres mojego pobytu była naprawdę dobra, bardzo dobra pogoda. Tylko woda była bardzo zimna. Mądrale nazywają to zjawisko upwellingiem.

Planuję jeszcze w niedzielę rano iść na Hel i pobiegać, ale musiałbym wstać ok. szóstej rano, żeby zdążyć wrócić do pokoju, zjeść śniadanie i wymeldować się. Budzik dzwoni, ale nie daję rady wstać tak wcześnie, może dlatego, że położyłem się spać po drugiej w nocy :). Długie wybieganie zrobię już wieczorem w Warszawie.

Przyznaję się do sześciu lodów (w tym dwóch dużych :)), jednego Sprite’a, jednej czekolady, jednego Burger Kinga i jednego McDonalda. No dobra, do dwóch McDonaldów, przecież jakoś trzeba wrócić do tej Warszawy :). Pakuję samochód i wyjeżdżam z Władysławowa około dziesiątej rano. Było bardzo fajnie, szkoda tylko, że woda taka zimna.

Kurde, nie zjadłem żadnego gofra. Być nad polskim morzem i nie zjeść gofra... Pod linkiem można znaleźć więcej zdjęć z Władysławowa i Helu.

Za dwa tygodnie mam pierwszy start w tym roku, piątka w Kleszczowie (okolice Bełchatowa). Spróbuję tę piątkę pobiec w granicach 20:30-20:50. Zobaczymy.
Siema!