czwartek, 19 marca 2015

Pan kotek był chory

...ale nie leżał w łóżeczku.

Dzień pierwszy. Piątek. Zaczęło się wszystko w piątek, trzynastego lutego. I jak tu nie wierzyć w feralne daty, czarne koty i inne ? Poszedłem pobiegać, to były krótkie 6 km po peryferyjnych uliczkach dużego miasta, tempo 5:17/km, czyli takie moje ostatnie OWB1, ale jak wróciłem to dopadł mnie kaszel. W pracy kilka osób chorowało, ale byłem pewien swojej wyjątkowej odporności :), pomimo tego, że od dwóch lat przestałem szczepić się na grypę.

Dzień drugi. Sobota. Wstałem i poczułem, że będzie to fajny weekend ;-) Wszystko dookoła wirowało i szumiało, usiadłem przy stole w kuchni i przez cztery godziny piłem jedną herbatę ;-), z uwagą analizując fakturę obrusu położonego na kuchennym stole... Pomyślałem, że miło byłoby zrobić coś przy rowerze, chociażby po prostu go wyczyścić. Wyciągnąłem gnojka, ale sił mi starczyło, żeby napompować i wyczyścić przednie koło... Położyłem się wyjątkowo wcześnie, czyli o północy, przebudziłem się i poczułem, że trzęsę się jak osika, a pidżama jest cała mokra, jakby ktoś przed chwilą wyciągnął ja z wiadra z wodą. Eh, to chyba nie przeziębienie, pomyślałem.


Dzień trzeci. Niedziela. Eee, a może to zwykłe przeziębienie i nie jest tak źle ? Nie biegałem w Kampinosie już od miesiąca, fajnie byłoby się przebiec po lesie… Klin klinem ;-) Szukam jakiś leków i przeprowadzam małe przeszukanie. Hmm, wazelina kosmetyczna… strepsils… witamina c… syrop przeciwkaszlowy… opaska elastyczna… plastry… wapno. Witamina c i syrop mocno przeterminowane. Na placu boju pozostaje jedynie wapno. No to jedziemy z tym wapnem ;-) Jadę jednak do Kampinosu i biegnę krótki, siedmiokilometrowy krosik, tempo 6:08/km, czuję ogólną niemoc. W nocy znowu efekt osiki.

Dzień czwarty. Poniedziałek. W sumie nie powinienem iść do pracy, ale jest lepiej niż w sobotę. Kojarzę na której stacji metra wysiąść oraz gdzie znajduje się mój pokój w biurze. W autobusach i metrze połowa ludzi kaszle, kicha i pociąga nosem. Kolejka w aptece liczy jakieś dziesięć osób. W nocy nie ma już efektu osiki.

Dzień piąty. Wtorek. Odpuszczam wtorkowe bieganie, rozsądek zwycięża, wciąż jestem rozbity. Kolejka w aptece liczy jakieś dwadzieścia osób i ledwo mieści się w środku placówki. Za chwilę ludzie będą stali w kolejce na korytarzu przed apteką.

Dzień szósty. Środa. Zaglądam do wikipedii i sprawdzam o co kaman z tą grypą ;-). Dowiaduję się wielu ciekawych faktów i wskazówek. Kolejka w aptece wychodzi już na korytarz, eh, trzeba kupić jakiś syrop na kaszel, który zaczyna mnie męczyć. Miła pani za kontuarem proponuje mi jeden z najdroższych syropów, który mają w aptece. Dobra, kupuję, nie mam nastroju na porównywanie ofert syropów ;-).

Dzień siódmy. Czwartek. Wychodzę pobiegać, klin klinem ;-). No słabo to wygląda, choroba dała ostro w kość, przebiegam wieczorem siedem kilometrów w tempie 5:46/km po ulicach i chodnikach. Poza tym po zakończonym biegu dopada mnie atak mocnego kaszlu. Dobrze, że kupiłem wczoraj ten syrop. Czuję, że powoli, powoli wracam do żywych.

Dzień ósmy. Piątek. Dzwonię do mamy i spada na mnie cała litania rad, recept i mikstur. Mama mówi, żebym koniecznie kupił sobie czosnek, poza tym dobry jest miód z mlekiem. Do tego jeszcze radzi mi, że rozgrzewająco działa kieliszek wódki z pieprzem ;-). Próbuję tłumaczyć, że najostrzejsza faza grypy jest za mną, a teraz męczy mnie coś, co można by nazwać grypą Myszki Miki. O rety. Wódka, miód, czosnek, pieprz, mleko – to lepsze niż pakiet onkologiczny ministra Arłukowicza. Na szczęście choroba powoli mija, zostaje tylko męczący kaszel, który leczę syropem.

Dzień dziewiąty. Sobota. Jeszcze jestem rozbity i sponiewierany, ale próbuję dokończyć operację specjalną „Rowerek”. Pompuję tylne koło, czyszczę go całego, usuwam resztki połamanego licznika (eee, takie małe zderzenie ze słupem, o którym nie wspominałem ;-)), zdejmuję połamane etui na iPhone’a (eee, ten sam słup ;-)), no i wreszcie usuwam resztki jeszcze poprzedniego licznika ;-). O rety, ależ odchudziłem mojego potwora. Hmm, powinienem jeszcze nasmarować łańcuch, wyregulować przerzutki oraz przedni hamulec, ale to w kwietniu.

Dzień dziesiąty. Niedziela. Wchodzę na forum biegowe i od razu zauważam pytanie jednej z użytkowniczek „Trening po grypie” ;-). Sypią się różne rady, żeby zaczynać powoli, bez przeciążeń, żeby unikać siłowni etc. Hmm, w sumie nie ma nic o basenie. Klin klinem ;-) Postanawiam pójść na basen i aplikuję sobie mały siedmiusetmetrowy klinik żabkowo-kraulowy. Po basenie jest ok.

Dzień jedenasty. Poniedziałek. Precyzyjnie się wyrażając – wykrztuślny poniedziałek. Daruję czytelnikom opis konsystencji płynów i ich kolorów wydobywających się z moich płuc ;-).

Dzień dwunasty. Wtorek. Wykrztuślny wtorek. Ale biegnę moje wtorkowe pięć kilometrów po uliczkach i chodnikach na skraju miasta. Tempo 5:31/km, a zatem odzyskuję siły na dobre.

Dzień trzynasty. Środa. Wstaję i czuję, żem zdrów ;-)

Hmm, a może by tu jakieś wnioski na koniec... Jeśli się szczepi na grypę co roku, to nie ma sensu przerywać szczepienia. Można wyleczyć się z grypy wyłącznie przy pomocy wapna i syropu... Można w trakcie grypy biegać i chodzić na basen i nie mieć żadnych pogrypowych komplikacji... Nie próbujcie tego sami w domu...

Z krecikowym pozdrowieniem - ahoj!